piątek, 26 lutego 2016

Rozdział 4 "Szaleństwo"

 Nie mam pojęcia, ile wiszę w ramionach chłopaka z drugiego dystryktu. On patrzy w moje oczy z zainteresowaniem oraz nutą rozbawienia. Rumienię się. Dawno nie czułam się tak wyjątkowo.
-Juste Ciel*!
 Głowa Santiago pojawia się nagle w powietrzu, pomiędzy mną, a moim cudownym wybawcą.
-Uwaga na skrzydła!-wrzeszczy i stawia mnie pionowo na ziemi.-Cała praca Santiago zaraz pójdzie na marne! Zero poszanowania-żali się.
 Kiedy mój stylista ciągnie mnie za ramię, korzystam z ostatniej chwili i zerkam nieśmiało na blondyna. Szepczę ciche "dziękuję", po czym odwracam się i podążam za różowowłosym Santiago Da Palestrina do reszty mojej ekipy.
 Kiedy mnie dostrzegają; Gloss uśmiecha się szeroko, Cashmere mruczy coś pod nosem, potakując, Toran kwiczy, klaskając w dłonie, a Charlie zerka spod przymrużonych powiek.
-Co to ma być?-cmoka mój współtrybut, zakładając ręce pod boki. Ma na sobie białą koszulę, jasny, pierzasty garnitur z wielkim kołnierzem oraz białe spodnie w kantkę. Włosy postawiono mu ku górze, a na twarzy wykonano pstrokaty makijaż. Wizualnie-dopełnialiśmy się. Można było odnieść wrażenie, że będziemy współpracować. Publiczność jednakże nie wiedziała, że jedną z pierwszych czynności, które Charlie zamierza na arenie jest wyeliminowanie mojej osoby.
 Gloss wzdycha i pomaga mi wejść na rydwan.
-Jesteście luksusową parą z jedynki-zaczyna Tanner.
-Niezwykle pierzastą parą z jedynki-wcina mu się w zdanie Cashmere. Ona i Gloss mają na sobie standardowe, białe, błyszczące szaty. Prezentują się po królewsku. Cashmere byłaby piękna nawet, gdyby założyła worek na śmieci.
 Nasz mentor zamyka oczy, bierze głęboki oddech i przemawia pewnym głsem:
-Musicie się wziąć za ręce.
 Co takiego? Spoglądam z przestrachem na stojącego obok mnie bruneta. Ostatni raz trzymałam go za rękę dwa lata temu. Z tym, że wtedy mi to odpowiadało...
-Po jaką cholerę? Kapitolinki pomyślą sobie cokolwiek...-warczy Charlie,a w jego oczach tańczą iskierki oburzenia.
-Podsłuchałem naradę mentorów z dwójki-przycisza głos, zerkając w stronę rydwanów z dystryktu drugiego.-Wiecie...
 W sali rozlega się głos, nakazujący zajęcie wyznaczonych miejsc. Zaraz rozsuną się wielkie wrota i mamy rozpocząć paradę. Zaczynam się trząść. W brzuchu wybuchają mi motyle. Czyżbym była podekscytowana? Powinnam być przerażona. Z każdą minutą coraz bliżej mi do śmierci.
-Nie ważne, po prostu róbcie co mówię-mówi stanowczo Gloss, po czym ściska moją rękę, klepie Charliego po plecach i odchodzi.
-Myślisz, że jak zrobisz się na ptaka to od razu będziesz piękna?
 Jego brew podjeżdża do góry w pytającym, kpiącym geście. Pozostawiam to bez komentarza, ale czuję ciepło na policzkach, co oznacza, że robię się czerwona. Prostuję plecy, gdy wyjeżdżamy po woli na zewnątrz.
 Tłumy ludzi piszczą, wrzeszczą, a na bilbordzie ukazuje się twarz pięknej blond włosej dziewczyny. Chwila...TO JA! Moje oczy otwierają się szeroko i nie mogę oderwać wzroku od własnej twarzy. Santiago ma talent, naprawdę.
-Do diabła-słyszę syk obok mnie, a zaraz potem chwieję się, ponieważ coś ciągnie mnie gwałtownie na prawo. Wpadam w ramiona Charliego. On obejmuje mnie ramieniem w tali i odgarnia mi włosy z twarzy, po czym całuje moje czoło. Patrzy mi w oczy, a ja, w szoku, przyglądam mu się, jakby postradał zmysły. Cóż, chyba to zrobił.
-Ogarnij się, sieroto-szepcze mi do ucha, a na jego twarz na chwilę znowu wpływa złośliwy uśmieszek. Acha. Czyli to jednak on.
 Rozglądam się dookoła. Publiczność chyba dostała spazmy. Wstają z krzeseł, na ekranach wciąż widniejemy ja i Charlie. Zaciskam dłonie w pięści. Szok. Przerażenie. Ekscytacja.
 W jedynce często odbywały się różne huczne uroczystości, na które mieszkańcy byli zmuszeni oczywiście uczęszczać. Kiedyś bale były dla mnie codziennością. Gdy tata umarł, po prostu się odzwyczaiłam. Musiałam, względy finansowe nie pozwalały nam na przyjemności.Trudno było całkowicie zmienić styl życia z dnia na dzień, ale dla mamy zrobiłabym wszystko. Dosłownie. A ona potrzebowała leków.
 Spanikowanym wzrokiem szukam spojrzenia mojego współtrybuta. Nie wiem, co mnie kusi,żeby to robić. Jakby mógł mi pomóc.
 O dziwo. To właśnie robi.
-Po prostu się uśmiechnij-wywraca oczami, odwraca głowę i wolną ręką macha do tłumu. Robię to samo.
 Udaję radosną, chociaż od środka rozdziera mnie świadomość rychłej śmierci, z rąk osoby znajdującej się obok mnie. Osoby, której kiedyś ufałam, Którą może i nawet kochałam. O ile czternastolatki mogą kochać. Uważam, że nie, nawet jeśli,to wtedy jeszcze myliłam przyjaźń z miłością.
 Dojeżdżamy pod piękny, monstrualny budynek. Ośrodek Szkoleniowy. Pamiętam go z zeszłych Igrzysk. Prezydent podchodzi do mównicy, w czasie, gdy rydwany ustawiają się w półkolu, na przeciwko Ośrodka. Potem zaczyna swoje coroczne powitanie. Zastanawiam się jak tak drobny człowiek, może rządzić monstrualnym krajem, jakim jest Panem. Przygryzam wargę, nawet nie orientuję się z jaką siłą to robię, gdyż czuję w ustach metaliczny posmak. Krew.
 Czuję się jak we śnie. Nie pamiętam jakim cudem znachodzę się na pierwszym piętrze. Piętrze pierwszego dystryktu.
-Zanim usiądziemy do kolacji i obejrzymy powtórkę z Igrzysk, proszę, zdejmijcie kostiumy. Nie chcemy ich pobrudzić.
 Oczywiście, gdy Toran wypowiada te słowa, mam ochotę wrzasnąć, że przecież umrzemy. To znaczy, ja umrę, Charlie będzie miał się świetnie, jak zawsze zresztą.
-Daphne, twój pokój jest po prawej-odzywa się jeszcze raz Toran, kiedy stoję skołowana, nie wiedząc co ze sobą zrobić.
 Oświecona, walczę z białą sukienką w swoich czterech ścianach. Zamki w sukni są pochowane, jak najmniej widoczne, przez co ciężko mi się z nimi obsłużyć, aby ją ściągnąć. Jakoś mi się to udaje, chociaż możliwe, że przedarłam ją w dwóch miejscach...
 Cóż, Santiago nie będzie zbyt zadowolony.
Jak na zamówienie, pojawia się w drzwiach.
-Juste Ciel, co z suknią! Mademoiselle, trzeba było poczekać na Santiago!
-Jakoś dałam sobie radę, chyba nic się nie stało. Przepraszam-mówię, patrząc na niego, skruszona. Chyba działa, bo ręką pokazuje mi, żebym udała się do jadalni, na kolację,a sam podąża za mną. Siadam przy wielkim, przepełnionym pysznościami stole, gdzie wszyscy czekali tylko na mnie.
-Doskonale, możemy zaczynać-wzdycha Toran Fox. Charlie o dziwo nie komentuje tego w stylu "Po co w ogóle czekaliśmy na to coś", tylko po prostu nakłada sobie na talerz kilka smakołyków i kosztuje ich.
 Po kolacji oglądamy relację z parady trybutów. Ceasar Flickerman wspomina nas co chwilę, zachwycając się naszymi kostiumami. Porównuje mnie w swojej wypowiedzi do łabędzia. Podoba mi się to. Czuję przyjemne ciepło na sercu.
 Wieczór przebiega bez zakłóceń. Charlie nie rzuca w moją stronę wielu obelg. Jedyne co mnie martwi to mrok, który zapada za oknem i nadchodząca pora snu.
 Po kąpieli zostawiam zaświeconą lampkę. Tak kładę się spać, przerażona jutrzejszym spotkaniem z innymi trybutami.
 Zawsze, gdy oglądałam igrzyska widziałam, że im dłużej dzieciaki znajdowały się na arenie, tym bardziej się zmieniały. Ogarniało ich szaleństwo. Z jednej strony cieszę się,że Charlie zabije mnie zaraz na początku. Może jeszcze nie zwariuję i pozostanę sobą.
 Tam, gdzie trafię, będę modlić się za pięknego blondyna z dwójki. Żeby jego oczy nadal były takie piękne i niewinne.


2 komentarze:

  1. Tyle czekałam... i nawet nie wypadłam z fabuły, co znaczy, że Twoje opowiadanie jest mocne :P
    Czekam na nn ;)

    Dużo weny i żelków życzę
    Żelcio

    OdpowiedzUsuń

CZYTAMY=KOMENTUJEMY! Sama stosuję się do tej zasady, także mam nadzieję, że moi czytelnicy również się na nią zdecydują, bo jest pomocna w dalszym pisaniu! :3
Chciałabym po prostu wiedzieć, czy ktoś czyta moje wypociny, jak wam się podoba, jakie błędy popełniam. Żebym mogła się poprawić! <3